Mark Edwards, Zło pójdzie za tobą

Mark Edwards, Zło pójdzie za tobą

To było jedno z tych tłumaczeń, dla których w ogóle człowiek łapie się tego fachu. Edwards od razu mnie kupił. Facet, Brytol, napisał powieść dziejącą się w rumuńskich górskich ostępach. No nieźle, myślę sobie. A w dodatku miał na nie, na te ostępy, pomysł nieustępujący mocą konceptowi, na jakim zbudowana jest Twierdza F. Paul Wilsona. Ale po kolei. Dwoje Brytyjczyków rusza w turystyczny objazd po Starym Kontynencie. Podróż podszyta jest poczuciem schyłku, gdyż po powrocie zamierzają spłodzić potomka. Kiedy mają dość Lazurowego Wybrzeża, przeskakują bardziej na wschód, kierując się do Rumunii (jak zaliczać Europę, to również jej białe, a właściwie zielone, plamy). Na budapesztańskim dworcu Keleti wsiadają do nocnego pociągu, który ma ich zawieźć do SIghişoary. I parę godzin później zmuszeni są go opuścić – w samym środku rumuńskiego boru. Bez plecaków, dokumentów, pieniędzy. Ci, co znają rumuńskie zadupia, wiedzą.  Zło pójdzie za tobą, ja przełożyłem, Muza wydała. Polecam z całego serca.

https://www.empik.com/zlo-pojdzie-za-toba-edwards-mark,p1330595417,ksiazka-p

David Roberts, Samotność polarnika

No więc jest książka w moim tłumaczeniu, wczoraj miała premierę. Samotność polarnika Davida Robertsa. Podrzucam tutaj, może ktoś chciałby komuś/sobie sprawić upominek na święta. Opowieść o Australazjatyckiej Ekspedycji Antarktycznej z 1911 r. W epoce, gdy survival nie był jeszcze sportem, a sposobem ratowania skóry w sytuacji, gdy los się na was uwziął. Z pozdrowieniami dla tych, którym się wydaje, że w survivalu chodzi przede wszystkim o drogi sprzęt i sprawną fotodokumentację 😉
Douglas Mawson, ojciec tamtej ekspedycji, na początku 1913 r., trzeciego roku wyprawy, po tym jak jego dwaj najbliżsi towarzysze padli, samotnie pokonał 160 kilometrów pieszo, ciągnąc o własnych siłach sanie, wędrując przez pola szczelin lodowcowych, wśród huraganowych wiatrów i burz śnieżnych, praktycznie bez żarcia, z płachtą namiotową, ale bez sensownych kijków, z odmrożeniami, które sprawiały, że razem ze skarpetami odłaziły mu podeszwy stóp (które potem sprytnie mocował do mięsa, żeby mieć na czym stąpać). A jak już dolazł, okazało się, że okręt, do którego tak gonił, odpłynął i teraz czeka chłopa zimowanie na Antarktydzie.

https://www.empik.com/alone-on-the-ice-tyt-oryg-roberts-david,p1280905180,ksiazka-p

 

https://www.empik.com/alone-on-the-ice-tyt-oryg-roberts-david,p1280905180,ksiazka-p

Borżawa, czerwiec 2014

W lutym 2014 r. Ukraińcy mieli Majdan, w kwietniu zaczynała się dziwna  wojna w Donbasie, a mnie jak co roku o tej porze dopadała telepka za jakąś grubszą włóczęgą po Karpatach. No i tak się złożyło, że akurat telepało w stronę Karpat Wschodnich, ukraińskich, w których lądowałem w poprzednich latach dość regularnie. Wytrzymałem jakoś do czerwca, spakowaliśmy toboły z Karo i pojechaliśmy zwiedzać zachód siłującej się z Mordorem Ukrainy.  No i tak się jakoś złożyło, że jechaliśmy uzbrojeni w stare analogi z radzieckimi kliszami z lat 80. Na przekór światu umierać z zachwytu, a nie na tzw. zatrucie ołowiem. Teraz przeglądam te focie i nie pierwszy raz dopada mnie dziwność całej tej eskapady. Ale najciekawsze, że dopiero teraz uświadomiłem sobie przewrotność tych zdjęć. Zostało z tego, jak to zwykle bywa, niewiele, bo klisze były mocno już złachane i praktycznie niezdatne do użytku. Uchowało się  parę ujęć – świetlisty, lekko apokaliptyczny sen o podejściu na Borżawę od strony Wołowca. Resztę pochłonęła nicość.

 

Zalety bycia w dzikich górach na wyspie

Spotyka się niespodziewanych ludzi, najczęściej pasterzy i rozmaitych freaków
Kiedy się schodzi, niesie się w doliny coś, czego tam nie ma. I należy się tym dzielić, w przeciwnym razie jest to zachłanność i niewdzięczność.
Zdarza się, że pada zasięg.
Zdarza się, że pada śnieg.
Można na siebie spojrzeć ciemnym okiem kołującego po niskim szarym niebie sokoła.
Można obracać godzinami w myślach zasłyszane słowa niczym miejscowy szczur cieszący się zdobyczą.
Są owce, są kozy i są ich ludzie. Zawsze i wszędzie, niezależnie od zakątka świata, biedni, czarniawi i ciekawi przybysza. Palący, pijący.

Idzie się coraz wyżej, ale i tak już całkiem blisko Najwyższego.
A wieczorem można podyskutować z napotkanymi Niemcami, całą czteroosobową hippie rodziną o tym, jak oni rozumieją te góry.
Odkryć, że wszyscy zamierzamy spać w identycznych wyprodukowanych w Niemczech biwaksackach. Z takim samym przebiegiem i identycznie, prawdopodobnie, niezniszczalnych. Ucieszyć się tym odkryciem i widzieć, że oni mają podobnie.

Nie spieszyć się, podbiegi robić dla przyjemności i dziwić się, że starcza sil, mimo ze na barkach 15 kg a w nogach będzie z 50 km. Tak, robić podbiegi na ciężko i zwalniać po paru minutach, bo taki kaprys.

Innego wieczoru wdać się w rozhowory z inną grupą.
Powiedzieć, że niebo, to nad nami, nie jest tym, czym się wydaje.
Poczekać, jak to przyjmą.
Wypalić z nimi jeszcze jednego blunta.
Po czym powtórzyć, że  niebo nie jest tym, czym się wydaje. Oczywiście po angielsku.
Czym jest niebo?
Z tym ich zostawić.
Czym jest niebo?

Trawersować popołudniami północne stoki, w których nieodmiennie z odejściem słońca odradza się życie po skwarze.
Cień i jego długie łagodnie wygięte kończyny. Taniec światła i cienia w górach dzień po dniu.

Pod wieczór trzeciego dnia wrócić do świata, wejść prosto spośród krzaczorów pogórza w sam środek osiedla jednakowych domków wypoczynkowych dla zamożniejszych turystów. Pustych białych domków.  Pierwsza wiadomość: czteroletni synek przyjaciela leży w klinice w dużym mieście. Badania, dużo przemilczeń, sztuczna wesołość w glosie przyjaciela, kiedy dzwonisz i on próbuje opowiedzieć, co poza tym. Co poza tym?
Myśleć, co powiedziało się spotkanym wędrowcom o niebie. O tym pytaniu, które zawisło miedzy nami. Nie wspomnieć o nim przyjacielowi. Bo jak? Schodząc coraz niżej i niżej, z pochyloną głową, walić w klawisze telefonu, żeby zanotować te wszystkie tajemnice.

 

AA004Ai